Swego czasu żył w Grabiku pewien wieśniak, którego gospodarstwo rozrastało się z roku na rok. Wkrótce mógł dokupić sobie więcej ziemi, nieco później rozbudować dom, postawić nową stodołę. Jego bydło było najmocniejsze w całej wiosce i dawało najlepsze mleko. Było w nim jednak coś zagadkowego.

Późnym wieczorem widywano go, jak ze skopkiem pełnym słodkiego mleka lub też z wielką misą pełną suszonych owoców z kluskami czy też z innymi smakołykami, tajemnie przemykał się przez podwórko. W ciemne noce miał przy sobie małą latarnię. Szedł zawsze sam, nigdy nie posyłał swojej żony czy parobka. Droga za każdym razem prowadziła do małej szopy, starej i na pół zawalonej, która stała wciśnięta między stodołą i stajnią. Jego żona często mawiała:
-Wilhelmie, moglibyśmy rozebrać szopę, przecież i tak leżą w niej same graty. Mielibyśmy wtedy wygodny dostęp do naszych pól i nie musielibyśmy objeżdżać całej zagrody albo jeździć przez stodołę! Odpowiadał wtedy szorstko:
– Szopa stoi tu od dziada pradziada i będzie tak dalej stała, nawet gdy syn odziedziczy po mnie gospodarstwo.

Nie podobało się żonie wieśniaka, że ten wieczorami wynosi tyle jedzenia. W końcu stała się zazdrosna, przyczaiła się, by go przyłapać. Wkrótce musiała zaniechać podejrzenia, mąż nigdy bowiem nie opuszczał zagrody, ciągle kierując kroki do szopy. Gdy w tajemnicy przeszukiwała ją za dnia, nie znalazła nic prócz rupieci. Zaczęła się naprzykrzać mężowi, by jej wyjawił, co robi z jedzeniem.

Ten jednak nakazał jej milczenie przez wzgląd na dobro ich dzieci i ich własną pomyślność. Gdyby miał umierać, a ich syn byłby jeszcze za młody, wtedy jej wszystko wyjawi. Nie pozostało jej nic innego, jak zadowolić się tą odpowiedzią. Los chciał jednak inaczej.
Pewnego razu wieśniak wybrał się z nowym parobkiem do swego lasu, aby ściąć kilka drzew. Parobek tak nieumiejętnie zabierał się do roboty, że wieśniak sam chwycił za siekierę, by dokończyć cięcia. Nie zważał przy tym na to, w którą stronę drzewo się pochyla. Upadające drzewo tak nieszczęśliwie uderzyło go w głowę, że ten padł ogłuszony na ziemię. Parobek sprowadził pomoc. Zaniesiono go do domu i posłano po lekarza. Jego życiu wprawdzie nic nie zagrażało, leżał jednak ciężko złożony i mimo mozolnych starań, nie potrafił wykrztusić z siebie żadnego słowa.

Po raz pierwszy musiał zaniechać tajemniczej wyprawy do szopy. Około północy rozległo się dzikie parskanie, sapanie i charczenie w chłopskim obejściu. Słychać było trzask łamanego drewna. Gdy przerażeni domownicy wybiegli na podwórze, ujrzeli szopę stojącą w płomieniach. Ogień ogarnął także stodołę i stajnię. Z płomieni uniosło się w przestworze skrzydlate zwierzę o długiej szyi i łbie ziejącym ogniem.

Wieśniak z łóżka widział rozprzestrzeniający się ogień. Z przerażenia odzyskał mowę i krzyknął:
– Na Boga, opuszcza nas domowy duch! Dlaczego nie zaniosłem mu dziś strawy!

Było już wszakże za późno. Należało teraz opanować pożar. Stodoła i stajnia strawione zostały przez ogień, jego ofiarą padły też cztery najlepsze sztuki bydła. Skończył się dobrobyt dla wieśniaka.

Od tej pory musiał pracować w pocie czoła jak i inni we wsi.

Do dziś jeszcze – jeśli jakiś wieśniak się szybko dorobi – powiadają ludzie: Smok u niego zagościł, a ten dba o niego.