Na kępie zeschniętej trawy, wygrzewając się w promieniach słońca, leżał stworek niewielki. Wyciągnął się wygodnie, nogę na nogę założył, ręce podłożył pod rozkudłany łeb i wodził ślepiami po pobliskich wałach i murach. Przypatrywał się miastu. Dawno nie był w tych stronach.

W mieście bawił lat temu dwieście, kiedy i bagna większe były i ludzi mniej, i wejścia do grodu nie broniły jakiś dziwaczne zwaliska ziemi, drew, a miejscami kamienia. Dobrze wspomina tamte czasy. Niestety. Odwołany został przed oblicze Najwyższego i za swoje nieróbstwo, za kumanie się z mieszczkami, za ucztowanie z plebanami, za inne bezeceństwa odpokutować kazano mu przy ciężkiej pracy zwykłego służki.

Diablik to był niecnota. Po wielu latach uprosił zezwolenia na ponowną pracę w mieście Żary. Właśnie wyszedł z otchłani i odpoczywał, zastanawiając się, jak ułożyć sobie życie na Ziemi.
Słońce przygrzewało mocno. Było lato. Z miasta dochodził diabelskich uszu szum i zgiełk, rżenie koni, porykiwanie bydła, krzyki przekupniów.
– W tak podłej posturze diabelskiego pomiotu nie mogę ukazać się ludziom – rzekł do siebie – Trzeba zmienić posturę. Będę godnym parobasem. Pewnie niejedna mieszczka zachichoce na mój widok.
– A może i do godnej służby na zamku przyjęty zostanę? – pomyślał.

Zaczął więc manipulować zaklęciami, wzywać na pomoc piekielne moce, przeobrażać się. Mamrotał, czynił jakieś sobie zrozumiałe gesty, chuchał i dmuchał. Wreszcie zakręcił się na jednej nodze, podskoczył, krzyknął i w lustrze pobliskiej kałuży ujrzał własne odbicie.
Miał postać człowieka. Wprawdzie daleko mu było do wyglądu urodziwego parobczaka, ale przybrał postać mieszczanina. Jedno nie udało się diablikowi. Noga, na której zakręcił diabelskiego pirueta pozostała kopytem. Naciągnął buty, ukrył szpotawą nogę i lekko utykając ruszył do miasta. Kuternogą pozostał.
Wszedł przez bramę wschodnią. Nikt nie zatrzymał nieznajomego przybysza. Miasto było otwarte. Przykuśtykał główną ulicą, zajrzał tu i ówdzie w zakamarki. Nie poznał miasta. Nic, co znał z poprzedniego pobytu nie zgadzało się. Poszedł do zamkowych zabudowań. Nie przyjęto go. Kuchta, rzucając mu kawał podpłomyka, z wrzaskiem przegnała go na cztery wiatry. Zajrzał do browaru. Ludzie pracowali, nikt nie miał ochoty na rozmowy z przybyszem. Przez uchylone drzwi zaglądnął do plebańskiej kuchni. Inna to była kuchnia od tej, w której popijał piwo ze starym plebanem. Po kuchni krzątała się młoda gospodyni, przy niej dwójka niedorostków. Wszedł, uchylił kapelusza, poprosił o gościnę. Kobieta spojrzała zdziwiona.
– U nas gościny nie ma – odrzekła łagodnie. – Męża nie ma w domu. Wyjechał do pracy. Nie mogę wam udzielić schronienia.
– Nie wymagam wiele. Wystarczy jakiś kąt w szopie. Strudzonym bardzo.
– Zajdźcie wieczorem, jak pastor będzie w domu. Siądźcie na chwilę, napijcie się mleka. – zachęciła gościnnym gestem stawiając na stole dzban mleka i bochen chleba.

Usiadł. Jadł smaczny chleb, popijał mlekiem, choć do nabiału miał wrodzoną niechęć. Nie wypadało jednak odmówić. Otarł gębę rękawem, podziękował. Zapowiedział, że po zachodzie słońca wróci.

I wyszedł.

Z dala posłyszał znany sobie harmider.
– Gdziesik tu musi być gospoda – skonstatował.
Poszedł, skąd dochodziły odgłosy. Poza murami miasta, tuż przy drodze, stała okazała chałupa. Okna szeroko otwarte, z zatłoczonych pomieszczeń słychać było głośne rozmowy. Wszedł bez wahania. W pierwszej obszernej izbie, za kontuarem stał otyły karczmarz, nalewając piwo i gorzałkę. Wokół było pełno żołnierzy. Popijali gęsto, rozprawiali głośno, co chwila wybuchały salwy śmiechu. Zajrzał do drugiej izby. Przy stołach, zastawionych jedzeniem i trunkami, siedzieli starsi żołnierze. Pewnie oficijery lub feldfeble. Wznosili puchary, wygłaszali przemowy, a to “za zwycięstwo”, a to “za pomyślność Jaśnie Pana”, a to za zdrowie pań, których trochę także siedziało przy stołach.
– Tu znajdę kompanów – mruknął pod nosem.
Usiadł przy wolnym stole, podparł się i czekał na przybycie karczmarza. Po chwili do stołu podeszła młoda dziewczyna, ukłoniła się z pięknym dygiem i zapytała uprzejmie:
– Co łaskawca życzy sobie podać?
– Piwo, gorzałkę i kawał pieczonego.

Dziewczyna zniknęła. Nie było jej chwil parę, aż tu nagle weszła do sali z właścicielem, niosąc zamówione danie i napitki. Karczmarz, zwany przez wszystkich Grabigiem, skłonił się i bez zbytniej uniżoności szacował przybysza.
– Z kim mam zaszczyt? – zapytał po chwili.
Zajęty piwem gość milczał. Rzucił na stół złoty krążek. Karczmarz chwycił monetę ze zręcznością wielką, ukłonił się w pas i tyłem wycofał się z sali. Dziewczyna stała obok gościa dolewając piwa, podając czarkę gorzałki. Uśmiechała się.

Diablik spod oka obserwował i dziewkę i izbę. Poczuł się w swoim żywiole. Zapomniał o przestrogach Belzebuba, zapowiadającego, że jeśli nie będzie dobrze sprawował się na Ziemi, jeśli nie będzie pracował nad pozyskaniem dusz dla piekieł, zostanie srodze ukarany.

A to poklepał z lekka dziewkę, a to wąsa podkręcił, to znów zagadał to i owo. Już gotów był wyprowadzić ślicznotkę na manowce, kiedy na diabelski stół zatoczył się postawny jegomość. W kontusz szlachecki odziany, szablisko u boku zwisało. Pijany był w sztok.
– Pozwolisz waści przysiąść? – zapytał w obcym języku.
Łużyczanina rozpoznał diabli. Szlachciura to był spod Kłodzka.
– Siadaj wasza miłość i gadaj, czego łykniesz? Piwa? Gorzałki?
– Mateja jestem. W podróży. Bram do piekieł poszukuję. Nauczkę chcę dać czartowi – niecnocie, co to mu w karczmie szabliskiem kawał chwosta obciąłem.
Żarek skulił się, zatrzęsła nim febra na samą myśl utraty ogona. Opanował strach i odrzekł, niby to od niechcenia.
– W tym grodzie wejścia do piekieł nie znajdziesz. Jedna brama do piekieł w Mławie pod mostem znajduje się, druga w Krakowie, tuż obok kościoła, a trzeciej nikt jeszcze nie odnalazł.
– Skąd u waście takie informacyje? – zapytał szlachcic.
Zreflektował się diablik, że wygadał się zbytecznie, to też zmienił temat.
– Napijmy się mości Mateja.

Dziewczyna przysłuchująca się rozmowie, trzęsącą ręką napełniła czary gorzałką. Wypili.
Pili jeszcze długo. Nagle do uszu Żarka doszło pianie koguta. Mateja spał leżąc na stole. Diablik czym prędzej czmychnął z gospody.
Zaszył się w ciemnym kącie i usnął. Wypił zbyt wiele, objadł się okropnie, sen miał twardy.
Obudził się po wielu latach. Był wiek dwudziesty według ziemskiego sposobu liczenia.
Zastał miasto po wojnie światowej. Gospody Grabiga nie było, miasto leżało w gruzach. Żarek nie odnalazł właściwie żadnego znanego sobie obrazu. Świat był inny. Jedyne, co odnalazło w mieście, to swoje oblicze odbite w kamiennym maszkaronie na starej kamienicy.
Diablisko zamieszkało w ruinach pałacu hrabiów żarskich.

Na strychu pałacowym, w kącie wymościł legowisko i ukryty obmyślił dalsze działanie. Ubrał się w czarny surdut, kapelusz, o kształtach znanych mu z postury braci diabłów – kominiarczyków. Za dnia rzadko opuszczał kryjówkę. Nowe nie służyło zwyczajom czartowskim. W mieście nikt nie pamiętał harców diabelskich z czasów zaprzeszłych.
Inni ludzie ściągali do miasta, inaczej gadali, inaczej ubierali się, nie było gospód, a pojawiły się nie znane diablikowi restauracje. Dziewki wydały się nie tak łatwe, jak dawniej, plebanowie inni i raczej odstraszający diabelskiego stwora. Na samą myśl o plebanach pachnących kadzidłem i wodą święconą, diabliskiem wstrząsał dreszcz panicznego strachu. Siedział w ciemnym kącie strychu pałacowego i dumał.
– Co począć? jak dalej działać, jak zapracować na jakąś duszyczkę dla piekieł?
Na myśl odwołania do czeluści piekielnych, ciarki po diabelskich plecach latały jak mrowisko.
Żarek męczarnie straszliwe cierpiał. Powrotu do piekieł bał się, jak święconej wody. Wyjścia z sytuacji nie widział. Ludzisków unikał, siedział w swoim pałacowym kącie i głodem przymierał.
Najbardziej doskwierało mu pragnienie.
– Choćby kropelkę gorzałczyny, albo piwska żarskiego …. – marzył wzdychając.
Wreszcie postanowił.
– Wyjdę w miasto. Poszukam czegoś. Rozejrzę się dokładnie – postanowił.
Krok po kroku schodzić zaczął po zrujnowanych schodach pałacowych. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd usłyszał głos:
– Halo, a pan kto jest? Co pan tam robi?
Pod Żarkiem ugięły się nogi. Odwrócił się, owinął płaszczem i czmychnął. Tuż nad urwiskiem sufitu sali pałacowej zakręcił pirueta i … zniknął.
Gdzie podział się diabeł żarski? Nikt nie wie. Może został nędznym służką w piekle?
Kto zauważył Żarka na schodach pałacowych?

W tygodniku lokalnym ukazał się artykułu “WSZ”, a w nim te słowa: “Żarek po raz pierwszy ukazał się w roku 1952 lub 1953 mieszkańcowi naszego miasta Panu Michałowi Dżugalikowi. Od tego czasu jakby zniknął, choć być może ukazywał się tu i tam, ale jego pojawienie się nie zostało odnotowane w annałach miejskich i wspomnieniach mieszkańców”.
Jak to było z Panem Michałem?
Pracował on w Powiatowej Radzie Narodowej w Żarach, jako instruktor ochrony roślin. Walczył ze stonką ziemniaczaną, nasłaną nam przez diabelskich kapitalistów. Magazyn środków do walki ze stonką miał w piwnicach pałacu Promnitzów. Któregoś dnia, późnym popołudniem, poszedł Pan Michał do pałacu. Nagle usłyszał chrzęst, jaki wydaje potłuczone szkło, kiedy na nie nadepnąć twardym butem. Zaczął nasłuchiwać. Kroki dochodziły ze schodów prowadzących w górne części pałacu. Jakby ktoś po schodach wschodził na piętro. W pierwszej chwili pomyślał, że może jakiś złodziej dostał się do pałacu. Ruszył więc po schodach za oddalającymi się krokami. Ten ktoś był już za zakrętem schodów. Pan Michał przyspieszył kroku. Kiedy zobaczył otwarte drzwi, prowadzące na strych, ujrzał w nich postać odwróconą plecami. Był to mężczyzna słusznego wzrostu, ubrany w czarny płaszcz, dość długi, taki w rodzaju kitla, długiego kaftana i w meloniku czarnym na głowie. Pan Michał zawołał: “Halo, a pan kto jest? Co pan tam robi?” Postać nie odwróciła się. Mężczyzna wszedł na strych. Pan Michał udał się za nim. Postać oddalała się w kierunku oberwanego stropu. Tam była przepaść kilkumetrowa. Nie mógł zejść tamtędy. Zniknął. Michał obszukał wszystkie zakamarki strychu. Nikogo nie znalazł.
“Dopiero wówczas zdałem sobie sprawę – mówi Michał Dżugalik – że to jakaś zjawa. Włosy zjeżyły mu się na głowie. Oblał mnie zimny pot. Uciekłem, choć nogi uginały się pode mną, jakby były z waty. Nigdy już na strych pałacowy nie wszedłem, a i do moich magazynów starałem się chodzić z kimś (…) Mój kierownik trochę pokpiwał ze mnie, ale powiedział, że kilku robotników pracujących w pałacu też wspominało o czymś, co nazywali diabelską zjawą”.
Po diable żarskim ślad zaginął. Po kilkudziesięciu latach objawił się ponownie. Artysta Stanisław Antosz namalował diabła żarskiego. Portret Żarka kupił ktoś na aukcji obrazów. Po kilku latach ponownie diablisko dało znać o sobie.

Podczas pleneru rzeźbiarskiego wykonano kilka rzeźb Żarka. Jedna z nich stanęła na skwerze w pobliżu “studni tkaczy”. Diabeł stał, podziwiali go ludziska. Pewnej nocy ktoś wyrwał go z ziemi i rzucił w ciemny kąt. Do dziś ludzie pytają: Kto wyrzucił Żarka? Czyżby jemu samemu nie podobała się jego diabelska podobizna?
Żarek poszedł w świat. Kilkanaście portretowych rzeźb, wystawionych w Żarskim Salonie Wystaw Artystycznych, wykonanych przez artystę rzeźbiarza Kupczyka z Żagania kupiono.
Gdzie jest Żarek? Żarek jest w Żarach

Rycina przedstawiająca diablika żarka, w tle widok domów w żarach.